ROZDZIAŁ 5
Na dworze zapadł mrok. Astra, Hestia i David siedzieli przy ognisku i jedli to, co udało im się znaleźć w śmietniku. Hestii przypadły dwa w połowie obgryzione skrzydełka kurczaka i nieco zgniły pomidor. Smaku warzywa prawie nie pamiętała, ale okazał się wspaniały. Zresztą, dla każdego, kto jest głodny, wszystko dobrze smakuje, przypomniała sobie słowa jej dawnego kolegi, Alvina. Ciekawe, czy jeszcze żyje...
- Hestio, co jadłaś w lesie? - Zero próbował rozpocząć rozmowę, aby rozluźnić nieco atmosferę panującą przy palenisku.
- Głównie mięso, króliki, zające, kuny, nawet szczury. Czasem znajdowałam dziko rosnące ziemniaki, a jeżeli mi się chciało, szłam do młodej jabłoni, dość daleko rosnącej od mojego schronienia, aby zjeść jabłko lub dwa... były naprawdę smaczne...
- A ty, Astro? Co lubisz najbardziej?
- Czereśnie. - odpowiedziała szorstko.
- Czereśnie... fakt, są pyszne... Jadłaś kiedyś czereśnie, Hestio? - dziewczyna odkopała z zakamarków pamięci nazwę owoców.
- Nawet jeśli, to nie pamiętam ich smaku.
- Musisz koniecznie spróbować. Hmm... niedługo powinny pojawić się pierwsze w śmietnikach.
Znów zapadła cisza, przerywana jedynie odgłosami jedzenia. Zero, jak to miała w zwyczaju, rozejrzała się. Na podwórku paliło się jeszcze kilka ognisk, przy których siedzieli czarnoskrzydli w parach lub samotnie. Zauważyła, że niektórzy ukradkiem jej się przyglądają. Odwróciła wzrok.
- A właściwie... jak tak szybko zagoiliście mi rany?
- Za pomocą wywaru z kozłowca. - Jedynka spojrzała na niego kątem oka. - Ma zbawienne możliwości.
- Och... dziękuję.
- Nie musisz.
- Wiem. - posiedzieli w milczeniu jeszcze parę minut, po czym kobieta wstała i poszła w stronę swojego mieszkania, rzucając krótkie ,, dobranoc ''.
- No, to ja też się będę zbierał. Zostań na razie z Astrą - powiedział David.
- Nienawidzi mnie.
- Oj, przesadzasz. Na pewno cię nie zabije. Śpij spokojnie. W tej dzielnicy zawsze jedno Zero stoi na straży w nocy.
- Praktyczne rozwiązanie. A ty... gdzie nocujesz?
- Pokażę ci jutro. Miłych snów! - wzleciał w chłodne powietrze. Hestia pozostała jeszcze moment, rozważając wydarzenia ostatnich dni. W końcu zgasiła ognisko i po omacku trafiła na swoje posłanie. Spojrzała w niebo. W lesie zasłaniały je drzewa i olbrzymie liście. Tutaj miała nad głową tyle gwiazd, że aż zakręciło jej się w głowie. Jakie to piękne, szepnęła do siebie. Zaczęła wymyślać linie łączące gwiazdy, stwarzała figury i litery. W końcu z niesamowitą galaktyką nad sobą zapadła w sen.
* * *
Astra nie mogła zasnąć. Dręczyły ją myśli. Ukradkiem podglądała, jak Hestia rysowała palcem w powietrzu dziwne wzory. Wreszcie pojęła, że rysuje linie między gwiazdami. Zerknęła w górę. O tak, dziś było ich wyjątkowo dużo. I jakoś jaśniej świeciły... zastanawiała się, czy to za sprawą pojawienia się nowej Nemezis. W lesie pewnie chaszcze zasłaniały jej niebo, pomyślała. Nie wiedziała, dlaczego David skłamał, mówiąc, że uleczył ją wywar z trującej rośliny. Może słusznie chciał utrzymać niezwykłość dziewczyny, ale nie wiedziała dlaczego. Może po prostu chciał, aby była bezpieczna... nagle zrozumiała - zakochał się w niej. I, co gorsza, nie próbował zbytnio tego ukrywać. Musiała go ostrzec, zanim strażnicy przechodzący często obok ruin zauważą, że chłopak złamał prawo. Wtedy... wyglądałby jak Troy, kiedy król i jego świta próbowali go zabić. Z tą różnicą, że on by nie przeżył. A przynajmniej Astra tak uważała. Czuła się odpowiedzialna za chłopaka, ponieważ była przyjaciółką jego opiekunki. Gdyby coś mu się stało, Mara nie wytrzymałaby tego psychicznie, stwierdziła.
Nadal nie wiedziała, czy może ufać Hestii. I czy Zera też mogą. Jeżeli zawierzą jej, a ona postąpi, jak przed laty, winy już nigdy nie zostaną jej wybaczone. Podobno pomogła Davidowi, na co wskazywałyby jej rany, ale podejrzewała, że chłopak sprowokował ją do tego. Zwabił żołnierzy razem z mutantami do lasu, w takie miejsce, aby dziewczyna mogła mu pomóc. Postawił wszystko na jedną kartę. To zdumiewające, co ludzi mogą zrobić z miłości, pomyślała. Ona sama nigdy nie poczuła tego uczucia, mimo że miała do tego prawo. Chociaż nie, społeczeństwo ją odrzuciło. Nadal mogła starać się o pracę i spokojnie chodzić po ulicy, choć obrzucana obelgami przez strażników, którzy widzieli, jak koczuje z Zerami. Była spragniona miłości, jak wszyscy ludzie w jej wieku. Coraz mocniej wierzyła, że tylko ona da spokój jej sercu.
Sen nadal nie nadchodził. Astra przewróciła się na bok, łóżko cicho zaskrzypiało. Noc była cieplejsza niż wczoraj, ale Jedynce opatulonej w gruby sweter, który ktoś wyrzucił zauważywszy dziurę w rękawie, oraz przykrytej kocem nadal było zimno. Spojrzała na Hestię. Była nakryta jej cienkim zapasowym kocem i, jak zauważyła, cała aż drżała z zimna. Kobiecie zrobiło się żal dziewczyny. Zdjęła z siebie sweter i opatuliła nim śpiącą już nową Nemezis. Zero odetchnęła przez sen i stopniowo przestawała się trząść. Jedynka uśmiechnęła się słabo i szybko wskoczyła do łóżka. Opatuliła się szczelnie kocem. Teraz to ona drżała, ale nie obchodziło jej to. Zasnęła parę godzin przed świtem.
Nadal nie wiedziała, czy może ufać Hestii. I czy Zera też mogą. Jeżeli zawierzą jej, a ona postąpi, jak przed laty, winy już nigdy nie zostaną jej wybaczone. Podobno pomogła Davidowi, na co wskazywałyby jej rany, ale podejrzewała, że chłopak sprowokował ją do tego. Zwabił żołnierzy razem z mutantami do lasu, w takie miejsce, aby dziewczyna mogła mu pomóc. Postawił wszystko na jedną kartę. To zdumiewające, co ludzi mogą zrobić z miłości, pomyślała. Ona sama nigdy nie poczuła tego uczucia, mimo że miała do tego prawo. Chociaż nie, społeczeństwo ją odrzuciło. Nadal mogła starać się o pracę i spokojnie chodzić po ulicy, choć obrzucana obelgami przez strażników, którzy widzieli, jak koczuje z Zerami. Była spragniona miłości, jak wszyscy ludzie w jej wieku. Coraz mocniej wierzyła, że tylko ona da spokój jej sercu.
Sen nadal nie nadchodził. Astra przewróciła się na bok, łóżko cicho zaskrzypiało. Noc była cieplejsza niż wczoraj, ale Jedynce opatulonej w gruby sweter, który ktoś wyrzucił zauważywszy dziurę w rękawie, oraz przykrytej kocem nadal było zimno. Spojrzała na Hestię. Była nakryta jej cienkim zapasowym kocem i, jak zauważyła, cała aż drżała z zimna. Kobiecie zrobiło się żal dziewczyny. Zdjęła z siebie sweter i opatuliła nim śpiącą już nową Nemezis. Zero odetchnęła przez sen i stopniowo przestawała się trząść. Jedynka uśmiechnęła się słabo i szybko wskoczyła do łóżka. Opatuliła się szczelnie kocem. Teraz to ona drżała, ale nie obchodziło jej to. Zasnęła parę godzin przed świtem.
* * *
Davida obudził blask poranka. Otworzył oczy, odgarnął gruby koc i zeskoczył z półki skalnej, która służyła mu za łóżko. Kiedyś, przed wieki jakiś król zlitował się nad Zerami i kazał wykuć kilkadziesiąt małych mieszkań w wielkiej skale stojącej niemal w centrum miasta. Inne numery buntowały się, nie chciały pracować, aby jakieś nic nieznaczące ścierwa miały gdzie spać. Uciszyła je suma pieniędzy zaoferowana przez władcę. Działo się to jakieś 500 lat temu, więc nikt już nie pamiętał tamtych lepszych lat dla czarnoskrzydłych. Mara opowiadała mu o minionych czasach, ponieważ jej opiekunka przekazała jej tą historię, aby opowiadała ją następnym pokoleniom. Wtedy Zera dostawały małą, ale zawsze dzienną porcję strawy, kilka razy do roku ubranie i 2 kostki mydła. Niektórzy z nich posiadali jeszcze jego doprawdy skromne zapasy, które nie wiadomo jak przetrwały wieki, ale większość nie miała takiego luksusu. David znalazł niedawno na dnie śmietnika aż pół kostki, ale wiedział, że ktoś wyrzucił ją całkiem przypadkowo - numery na złość zużywały wszystko do końca, wyrzucając tylko popsute jedzenie i absolutnie, przynajmniej według nich, zniszczone ubrania i inne rzeczy. Dlatego Astra posiadała taki sweter, który prawdopodobnie został umieszczony w koszu prze Dziewiątkę lub Dziesiątkę - ci nie wyobrażali sobie życia bez największego luksusu. Teraz przy olbrzymiej skale stało trzydziestu strażników, pilnując, aby w mieszkaniach Zer nie działy się ,, zabronione '' rzeczy. Chłopak przeciągnął się i ziewnął. Mara mieszkała nad nim. Było jeszcze bardzo wcześnie, więc aby uderzeniami skrzydeł nie narobić hałasu, postanowił poszybować na dół. Rozłożył skrzydła i skoczył. Wiał lekki, przyjemny wiatr, chłopak przymknął oczy. Kilku strażników spojrzało z niesmakiem w górę. Gdy Zero uznał, że jest już dosyć daleko od skały, by nie obudzić innych łopotem, wzbił się w powietrze i spojrzał na mieszkanie Mary. Kwatery z zewnątrz nie były zabudowane, więc David bez problemu dostrzegł przewracającą się w łóżku postać. wiedział, że jego opiekunka również niedługo wstanie. Zaczerpnął głęboko powietrza. Było świeże i chłodne. Zdziwiło go to, bo zwykle było nieprzyjemne, duszne od pyłów i zanieczyszczeń z fabryki. Czyżby przestała pracować, pomyślał i odwrócił się w stronę budynku. Zakład pracował jak zwykle. Z dwóch wielkich kominów wbijających się w błękitne niebo jak cierń wydobywał się gęsty, szary dym. Wszystko było jak co dzień, Zero nie wiedział więc, skąd ta zmiana aury. Nagle koło jego ręki śmignął kamień. Spojrzał w dół i zauważył trzy szybko zbliżające się numery. Ich skrzydła były jasnoszare, typował więc, że są to Siódemki lub Ósemki. Następny kawałek cegły przeleciał centymetr od jego nogi. Zabawmy się, pomyślał i ostro zanurkował w dół. Z powodu obecności żołnierzy nie mógł ich zaatakować ani sprawić, by coś im się stało. Gnębiacze zaczęli go gonić. Szybko skręcił za najbliższą budowlę. Ulice były puste, nie zdziwiło go to. Niespodziewanie na swej drodze zauważył strażników. Chcąc, nie chcąc wzleciał w niebo. Gdyby się z nimi zetknął, dostałby baty, tylko dlatego, że za szybko leciał. A gdyby dogoniły go tamte natręty, wartownicy nie zareagowaliby i pozwoliliby numerom spokojnie go pobić. Obejrzał się, postacie nadal go goniły. Zwolnił, wyczuwając wiatr wiejący z przodu. Pozwalał intruzom się dopaść, po czym kiedy byli kilka metrów od niego, rozłożył pionowo skrzydła i poleciał w tył. Manewr ten bardzo zaskoczył gnębiaczy, David zdołał dostrzec, że były to dzieci, miały najwyżej trzynaście lat. Westchnął i znów opadł w dół. Uznał, że nastolatkowie nie będą go już gonić, więc przy odpowiedniej wysokości nad ziemią zaczął spokojnie, niespiesznie szybować. Mylił się. Usłyszał głośny świst i coś ciężkiego spadło mu na lewe skrzydło. Sapnął i przekręcił się na brzuchem do nieba. To był błąd. Niczym grom z góry spadł mu na brzuch chłopak i zaczął go bić po twarzy. Pozostała dwójka zajęła się jego skrzydłami. Jęknął. Uderzając nimi mocno, pozbył się natrętów. Błyskawicznie obrócił się kilka razy wokół własnej osi i zwalił z siebie szczeniaka. Postanowił, że trochę sobie z nimi pogada. Popędził do lasu, nie zważając na to, czy zauważy go jakiś strażnik. Intruzi niestrudzenie leciały za nim.
Zero wybrał miejsce kilkaset metrów od początku linii drzew. Opadł łagodnie między chaszcze. Nie wylądował, tylko schował się za wielkim liściem na gałęzi. Chwilę później w gęstwinę z hałasem wpadły dzieci. Niemal zaplątały się w liany i cienkie gałązki, udało im się jednak wylądować.
- Gdzie on jest? - spytała dziewczyna. - Przed chwilą tu był...
- Skąd mam wiedzieć? - odpowiedział opryskliwie chłopak.
- Nie miał czasu uciec - mruknął drugi młodzieniec, na oko najstarszy z całej trójki. - Musi gdzieś tu być. Rozejrzyjcie się po krzakach i drzewach. - może coś z niego wyrośnie, pomyślał David. A, co mi tam.
- Dlaczego mnie goniliście? - spytał głośno, jednak nie pokazał się.
- A jak myślisz, tępa szumowino? - krzyknął pierwszy małolat.
- Chcieliśmy cię ukarać za to, że żyjesz! - dodała panna, złośliwie się śmiejąc. Koledzy zawtórowali jej.
- Dlaczego? - Zero nie odpuszczał. Nastolatkowie zaniemówili. Popatrzyli na siebie niepewnie.
- Bo wszyscy to robią... - odpowiedział starszy chłopak, nie będąc pewny swoich słów.
- A wiecie dlaczego? - młodzi gnębiacze milczeli. W końcu prawie niezauważalnie pokręcili głowami.
- Bo sądzą, że numer na ręce i kolor skrzydeł decyduje o tym, że ktoś jest niesamowity bądź najgorszy - zleciał z drzewa. Natręty wzdrygnęły się. - To nieprawda. Gdybyśmy byli dopuszczeni do takich luksusów jak wy, bylibyśmy tacy sami. Różniłaby nas tylko cyfra na dłoni i barwa skrzydeł. To okropne, że ludzie tak bezmyślnie oceniają innych. Po numerze - wypluł ostatnie słowo. - Chcielibyśmy żyć tak jak inni, ale nam nie pozwalacie, bo mamy czarne skrzydła. To smutne. - umilkł.
- Ale... - zaczął starszy małolat. - Natura po coś dała nam numery.
- To prawda. - potwierdził David. - Ale kto powiedział, że do tego?
Zapadła cisza. W końcu chłopak zaczął odchodzić w głąb lasu.
- Przepraszam. - myślał, że się przesłyszał. Odwrócił się.
- Słucham?
- Przepraszam. - powiedziała głośniej dziewczyna.
- I ja także - dodał starszy chłopiec. Zero wiedział, że mówią szczerze. Popatrzył na drugiego młokosa. Ten nadal patrzył na niego z nienawiścią. Odwrócił wzrok.
- Dziękuję - powiedział z wdzięcznością. - Jestem David.
- Mam na imię Kira - mruknęła nastolatka.
- A ja Jake. - starszy młodzieniec trącił łokciem młodszego chłopca. Szepnął coś do niego.
- Nie! On jest zły. Jest Zerem, niczym! - dzieciak splunął na ziemię. - Nie zasługuje na nic... - czarnoskrzydły westchnął.
- Jakbyście byli tak mili, nie mówcie nikomu, że z wami rozmawiałem. Ani że tu jestem. Skończyłoby się to źle zarówno dla was, jak i dla mnie. - popatrzył w górę. - Jeżeli nie uda wam się wylecieć, idźcie w tamtą stronę. - wskazał ręką. - Żegnajcie. - pobiegł w las.
- Zero! - krzyknęła dziewczyna. Przystanął i spojrzał na nią. - Czy... czy zobaczymy cię jeszcze? - chłopak zachłysnął się. Te dzieci ofiarowały mu przyjaźń.
- Przyjdźcie tu za dwa dni. Skoro chcecie, możemy porozmawiać.
- Będziemy, Davidzie. Do zobaczenia - pożegnał się Jake. David jeszcze raz popatrzył na młode numery, po czym podjął przerwany bieg.
Zero wybrał miejsce kilkaset metrów od początku linii drzew. Opadł łagodnie między chaszcze. Nie wylądował, tylko schował się za wielkim liściem na gałęzi. Chwilę później w gęstwinę z hałasem wpadły dzieci. Niemal zaplątały się w liany i cienkie gałązki, udało im się jednak wylądować.
- Gdzie on jest? - spytała dziewczyna. - Przed chwilą tu był...
- Skąd mam wiedzieć? - odpowiedział opryskliwie chłopak.
- Nie miał czasu uciec - mruknął drugi młodzieniec, na oko najstarszy z całej trójki. - Musi gdzieś tu być. Rozejrzyjcie się po krzakach i drzewach. - może coś z niego wyrośnie, pomyślał David. A, co mi tam.
- Dlaczego mnie goniliście? - spytał głośno, jednak nie pokazał się.
- A jak myślisz, tępa szumowino? - krzyknął pierwszy małolat.
- Chcieliśmy cię ukarać za to, że żyjesz! - dodała panna, złośliwie się śmiejąc. Koledzy zawtórowali jej.
- Dlaczego? - Zero nie odpuszczał. Nastolatkowie zaniemówili. Popatrzyli na siebie niepewnie.
- Bo wszyscy to robią... - odpowiedział starszy chłopak, nie będąc pewny swoich słów.
- A wiecie dlaczego? - młodzi gnębiacze milczeli. W końcu prawie niezauważalnie pokręcili głowami.
- Bo sądzą, że numer na ręce i kolor skrzydeł decyduje o tym, że ktoś jest niesamowity bądź najgorszy - zleciał z drzewa. Natręty wzdrygnęły się. - To nieprawda. Gdybyśmy byli dopuszczeni do takich luksusów jak wy, bylibyśmy tacy sami. Różniłaby nas tylko cyfra na dłoni i barwa skrzydeł. To okropne, że ludzie tak bezmyślnie oceniają innych. Po numerze - wypluł ostatnie słowo. - Chcielibyśmy żyć tak jak inni, ale nam nie pozwalacie, bo mamy czarne skrzydła. To smutne. - umilkł.
- Ale... - zaczął starszy małolat. - Natura po coś dała nam numery.
- To prawda. - potwierdził David. - Ale kto powiedział, że do tego?
Zapadła cisza. W końcu chłopak zaczął odchodzić w głąb lasu.
- Przepraszam. - myślał, że się przesłyszał. Odwrócił się.
- Słucham?
- Przepraszam. - powiedziała głośniej dziewczyna.
- I ja także - dodał starszy chłopiec. Zero wiedział, że mówią szczerze. Popatrzył na drugiego młokosa. Ten nadal patrzył na niego z nienawiścią. Odwrócił wzrok.
- Dziękuję - powiedział z wdzięcznością. - Jestem David.
- Mam na imię Kira - mruknęła nastolatka.
- A ja Jake. - starszy młodzieniec trącił łokciem młodszego chłopca. Szepnął coś do niego.
- Nie! On jest zły. Jest Zerem, niczym! - dzieciak splunął na ziemię. - Nie zasługuje na nic... - czarnoskrzydły westchnął.
- Jakbyście byli tak mili, nie mówcie nikomu, że z wami rozmawiałem. Ani że tu jestem. Skończyłoby się to źle zarówno dla was, jak i dla mnie. - popatrzył w górę. - Jeżeli nie uda wam się wylecieć, idźcie w tamtą stronę. - wskazał ręką. - Żegnajcie. - pobiegł w las.
- Zero! - krzyknęła dziewczyna. Przystanął i spojrzał na nią. - Czy... czy zobaczymy cię jeszcze? - chłopak zachłysnął się. Te dzieci ofiarowały mu przyjaźń.
- Przyjdźcie tu za dwa dni. Skoro chcecie, możemy porozmawiać.
- Będziemy, Davidzie. Do zobaczenia - pożegnał się Jake. David jeszcze raz popatrzył na młode numery, po czym podjął przerwany bieg.